Na początku roku 1954 pracowałem jako starszy asystent w Katedrze Budowy Aparatów Elektromedycznych i poza obowiązkami dydaktycznymi zajmowałem się projektowaniem, konstruowaniem i remontowaniem sprzętu medycznego. Praca ta przynosiła mi dużo satysfakcji. Inspirowany nieustannie przez prof. Juliusza Kellera poświęcałem sporo czasu na „fantazjowanie”, to jest obmyślanie nowych metod i urządzeń mogących rozwiązać trudne problemy diagnostyki i terapii medycznej. Za jedną z ważniejszych dziedzin uważano kardiologię. Prof. Keller opracował pierwszy w Polsce (a może nawet w świecie) wektokardiograf, pozwalający przestrzennie obserwować w czasie prądy czynnościowe serca. Myśleliśmy nawet o konstrukcji „sztucznego serca”, choć zdawaliśmy sobie sprawę z ogromnych barier technologicznych i materiałowych.
W końcu lutego zadzwonił do mnie nieznany mi wtedy docent Buras z Instytutu Fizyki UW na Hożej prosząc, abym pierwszego marca w południe przyszedł do niego na rozmowę. Nie był to dobry termin, bowiem w tym właśnie dniu o godzinie 13 miałem ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego na Pradze. Razem z przyszłą małżonką poszliśmy więc na Hożą. Ona czekała na mnie na dole, a ja poszedłem do gabinetu docenta nie bardzo wiedząc po co. Kiedy wszedłem do gabinetu, docent Bronisław Buras powitał mnie z uśmiechem i powiedział, że chce abym pracował u niego w całkowicie nowej, niezwykle ciekawej dziedzinie, o której – niestety – nic konkretnego nie może mi w danej chwili powiedzieć. Ja na to odpowiedziałem, że pracuję w bardzo ciekawej i perspektywicznej, a także pożytecznej dla ludzi dziedzinie i że nie przewiduję zmiany swoich zainteresowań. Uprzejma wymiana argumentów przez obie strony trwała 15–20 minut bez rezultatu, po czym pożegnałem się z docentem i szybko zbiegłem do narzeczonej, uważając sprawę za zakończoną. Udało nam się złapać taksówkę, dzięki czemu niewiele spóźniliśmy się na życiowo ważną uroczystość (Świadkowie i Rodziny już się trochę denerwowali). Tematu rozmowy na UW w ogóle nie poruszaliśmy.
Nie był to – niestety – banalny epizod. W dniu 2 czerwca 1954 r. na zaproszenie docenta Bronisława Burasa znów pojawiłem się w jego gabinecie na Hożej, ale tym razem spotkałem tam swoich kolegów z Politechniki: Jerzego Aleksandrowicza, Andrzeja Janikowskiego, Przemysława Szulca i Antoniego Wasilewskiego z Instytutu Radowego. Na wstępie doc. Buras dał nam do podpisania zobowiązania, dotyczące zachowania tajemnicy, po czym poinformował nas, że Decyzją Prezydium Rządu tworzymy zalążek jednostki organizacyjnej, która ma za zadanie zbudowanie w Polsce doświadczalnego reaktora atomowego. I tak dowiedziałem się, że rozpoczynam pracę w Zakładzie Fizyki Elementarnych Cząstek Polskiej Akademii Nauk. Formalne przeniesienie z Politechniki do ZFECz odbyło się w sposób typowy dla owych czasów bez mojej wiedzy i zgody. Były to lata nakazów i przydziałów pracy… Pozwolono mi jedynie kontynuować obowiązki na Politechnice do końca roku akademickiego 1953/54, tj. do końca września. Wiem, że Katedra miała do mnie wtedy ogromny żal. Po wielu, wielu latach, kiedy w Ministerstwie Energetyki i Energii Atomowej Pani Kadrowa zażyczyła sobie, abym przedstawił świadectwo pracy z Politechniki Warszawskiej, miałem z tym kłopot. Kierownik Działu Kadr PW powiedział wprost, że nie może znaleźć żadnych dokumentów na temat zwolnienia mnie z pracy na Politechnice. Wyjaśniłem mu, że powodem było zapewne to, że w owych latach tego rodzaju transfery ludzi odbywały się – jak np. w moim przypadku – na telefoniczne polecenia odpowiednich osób. Przyznał, że już słyszał o tym, jak to się wtedy załatwiało.
Niewtajemniczonych może intrygować fakt, że wszyscy zaproszeni przez doc. Burasa byli związani z Sekcją elektromedycyny na wydziale Elektrycznym PW. Wyjaśnienie jest proste. Buras dowiedział się o naszej specjalności od swojego znajomego. Profil kształcenia na „Elektromedycynie” odpowiadał jego oczekiwaniom. Znaliśmy fizykę atomową i jądrową, mieliśmy do czynienia z promieniowaniem jonizującym, jego źródłami i metrologią, konstruowaliśmy różne przyrządy elektroniczne. (Ja swoją praktykę dyplomową odbywałem przez prawie pół roku w Gdańskiej Akademii Medycznej, mieszkając na jej terenie.) Posiadaliśmy zatem wiedzę teoretyczną i praktyczną, która mogła być bardzo przydatna przy realizacji trudnego i odpowiedzialnego zadania stawianego przez Rząd.
Moja praca w pokoiku na Hożej (początkowo bywałem tam zwykle po południu, bo rano miałem zajęcia na PW) zaczęła się najpierw od studiowania masy dokumentów oznaczonych np. literami ORNL lub LASL – tu był kolejny numer (ORNL – Oak Ridge National Laboratory, LASL – Los Alamos Scientific Laboratory), na których były pieczątki „Unclasified” albo „Declasified”. Czuwała nad nimi pani mgr Kowalska (prawa ręka Burasa), budząca ogromny respekt. Raporty te zawierały mniej, lub bardziej obszerne informacje, schematy, rysunki i zdjęcia dotyczące szeroko pojętej fizyki i techniki jądrowej. Były informacje o pomiarach fizycznych, badaniach materiałowych itp. Ponieważ na studiach poznaliśmy zasady budowy i działania reaktorów atomowych, to bez trudu dawałem sobie w tym „gąszczu” radę. Trafiłem np. na opis budowy pierwszego grafitowego stosu atomowego i pierwszych prób Fermiego na nim. Mnie, oczywiście, najbardziej interesowały raporty dotyczące aparatury i metod pomiarowych. Jednym z takich był opis elektrometru z kondensatorem dynamicznym z całą teorią jego działania. Drugim źródłem informacji były czasopisma, a zwłaszcza numery amerykańskiego miesięcznika „Nucleonics”, w których znajdowały się ciekawe wiadomości o rodzącej się technologii wykorzystania energii jądrowej i zagadnieniach prawnych. Trafiałem tam również na opisy pierwszych wypadków „jądrowych”, zmuszające do poważnych przemyśleń.
Pewnego dnia przeprowadziliśmy się do odremontowanych baraków po „Metrobudowie” na ulicy Panieńskiej na Pradze, nad Wisłą. (Dziś stoją tam wieżowce mieszkalne.) Zaczynała działać „administracja”. Pojawili się wartownicy. Dostaliśmy samochód – Skoda furgon, który pełnił też rolę „limuzyny” dla Kierownictwa. Kierowcą był pan Kowalik. Na początku lipca zawiózł mnie do Gliwic, abym z tamtejszego Instytutu Onkologii mógł zabrać pół grama radu w platynowych igłach. Przekazano je nam w pojemniku ołowianym, który z pewnością nie zapewniał wymaganej osłonności i dlatego ustawiliśmy go tuż przy tylnej klapie auta. Oprócz tego załadowaliśmy parę butli z tlenem i wodorem (mieliśmy odpowiednie zezwolenia), bo dla organizującego się warsztatu, w którym „złotą rączką” był p. Józef Tyński, były one bezcenne. W drodze powrotnej mieliśmy „drobny” kłopot, bo urwały się cybanty trzymające tylną oś. Na szczęście Kowalik miał we wsi blisko trasy rodzinę, która poratowała go w potrzebie. Tym nie mniej do Warszawy dojechaliśmy Skódką wlokącą swój „zad” tuż nad ziemią.
Igły radowe zostały dostarczone do Instytutu Chemii Ogólnej, gdzie prof. Jerzy Minczewski przerobił je na źródło neutronów Ra-Be. Źródło to było potrzebne do pomiaru jakości grafitu „reaktorowego”, który pewnego dnia został w drewnianych skrzyniach przywieziony z Raciborza na Panieńską. Dla zachowania tajemnicy skrzynie wnosiliśmy do hali baraku, aby następnie grafitowe bloki układać w „stos atomowy”. Robiliśmy to odziani w laboratoryjne białe fartuchy i nie trudno sobie przedstawić, jak one potem wyglądały. Początkowo pracowali wszyscy naukowcy, nawet doc. Buras i prof. Wilhelmi, ale po pewnym czasie „pilne obowiązki” oderwały ich od tej brudnej roboty.
Stopniowo na Panieńskiej pojawiali się nowi ludzie. W pierwszym rzędzie należeli do nich William McLeod, który zajmował się problemami dotyczącymi chemii, oraz jego towarzysz Robert Trent mówiący o sobie, że jest fizykiem. Była to bardzo sympatyczna para o kontrastującym wyglądzie: Robert był szczupły, a William dość gruby. Przypominali wprawdzie Flipa i Flapa, ale rzeczowym podejściem do spraw naukowych bardzo nam imponowali. Mówili dość dobrze po polsku. Inną osobowością na Panieńskiej był Olgierd Wołczek, znany później jako świetny popularyzator nauki. Zawsze bardzo zajęty biegał po Zakładzie z prędkością nadświetlną, ale poproszony o radę nigdy jej nie odmawiał. Posiadał niezwykle bogatą wiedzę teoretyczną i umiejętności praktyczne. Miał uszkodzone jedno oko (podobno w wypadku podczas eksperymentów chemicznych), lecz na jego pogodnej twarzy zawsze widziałem życzliwy uśmiech.
Ułożenie grafitowego stosu zbiegło się z dostarczeniem neutronowego źródełka. W tym celu w warsztacie przygotowano specjalny pojemnik osłonowy. Prof. Minczewski opowiadał, że kiedy wykonane przez jego zespół źródełko przenosili na wędce z pomieszczenia „gorącego” laboratorium do tego pojemnika, po IChO poszła fama, że ładują „bombę atomową”.
Z tym źródełkiem mieliśmy jeszcze dwie przygody. Była do niego przywiązana nylonowa żyłka, ale chyba węzeł był niewłaściwy, bo pewnego razu źródełko urwało się i spadło za grafitowy stos. Zwłaszcza Jurek Aleksandrowicz namęczył się wtedy solidnie, aby na odległość za pomocą cienkich rurek ponownie przewlec żyłkę i przywiązać ją solidnie do ucha w źródełku.
Druga przygoda była poważniejsza, ponieważ z pierwszych pomiarów wynikało, że źródełko jest nieszczelne. Pomiarami kierował dr Robert Trent i on zdecydował, że źródełko trzeba ponownie zalutować. Cała operacja odbywała się „wieczorową porą” w niezwykłej scenerii (zwłaszcza dla mogących ją obserwować mieszkańców nieodległego bloku mieszkalnego). Brali w niej udział: dr Trent, Aleksandrowicz, Janikowski, Szulc i ja – wszyscy w białych kitlach. Niewielka metalowa kapsułka była przytrzymywana na taborecie za pomocą długiego prostego manipulatora, jeden z nas trzymał w ręku dużą lutownicę, drugi podawał cynę, ktoś jeszcze miał w rękach dawkomierz Victoreen’a, aby badać poziom promieniowania. Robert czuwał i dyrygował czynnościami i chyba dzięki temu cała operacja zakończyła się powodzeniem. Źródełko zostało uszczelnione. Czy był wtedy sens i czas, aby zastanawiać się nad tym, jakie dawki przy całej tej operacji otrzymaliśmy?
Dużym problemem był brak niezbędnej aparatury i przyrządów pomiarowych. Niektóre z urządzeń zamawialiśmy korzystając z posiadanych kontaktów i znajomości. W ten sposób udało się podsunąć pomysł kolegom w Zakładzie Radiotechniki prof. Groszkowskiego, aby opracowali dekatrony, czyli lampy liczące do 10, potrzebne do zbudowania przeliczników. Potem okazało się, że dekatrony „Wolińskiego” są lepsze od oryginalnych lamp Philipsa. Sporo aparatury zamówiliśmy u doc. Kosackiego w Przemysłowym Instytucie Telekomunikacji na Ratuszowej. Chodziło nam zwłaszcza o przeliczniki i zasilacze stabilizowane.
Poza takimi „kumoterskimi” kontaktami powszechnie obowiązywała w kraju żelazna zasada planowania i przydziałów. Aby dostać coś poza planem potrzebne były zgody decydentów na najwyższych szczeblach władzy. Doc. Buras zdecydował więc, że trzeba pojechać na Targi Poznańskie z odpowiednimi glejtami i tam wprost na stoiskach zarezerwować potrzebne nam przyrządy. Do Poznania wydelegowano mnie i Tolka Wasilewskiego. Operacją przerzutu zajął się pan Szajnberg (człowiek zajmujący się na Panieńskiej wszystkim), który zadzwonił do kogoś na lotnisko Okęcie i powiedział: „Mam dwóch ludzi do przerzucenia do Poznania dziś”. W ten sposób ja poleciałem najbliższym rejsem LOTu, ale ponieważ Tolek się już nie zmieścił, to załadowano go do małej awionetki, którą odbył wspaniałą (jak potem opowiadał) podróż. Zadanie zostało wykonane. Na Targach udało się nam parę cennych przyrządów zakupić za pośrednictwem Central Handlu Zagranicznego, które nie mogły nam odmówić na mocy wspomnianej na wstępie Decyzji Prezydium Rządu.
Mistrzem w zdobywaniu deficytowych materiałów był zaopatrzeniowiec pan Lelental, starszy już reemigrant z ZSRR, którego podziwiałem za wysiłki wkładane w naukę (robił zaocznie maturę). Czasem prosił o pomoc, której mu chętnie udzielaliśmy. Kiedyś powiedział mi, że jak zrobi maturę, to będzie „kimś”. Miał zasadę, że w ciągu dnia załatwia tylko jedną sprawę. Ale ją załatwiał! Ogromnym jego sukcesem było np. zdobycie kilkunastu słupów telegraficznych, potrzebnych do zainstalowania lamp oświetlających teren. Takie słupy były objęte ścisłym planowaniem i nie sposób było je dostać poza planem. Pan Lelental, wyposażony w odpowiednie pisma trafił aż do gabinetu ministra. Tam usiłowano go zbyć, ale on dla podkreślenia wagi sprawy powiedział, że rozumie, że Pan Minister jest zajęty, ale dlatego kazał kierowcy czekać tak długo, aż sprawa zostanie załatwiona. I po kilkunastu minutach wyszedł z odpowiednią zgodą! Nie wiem, czy udało mu się zdać tę wymarzoną maturę i stać się „kimś”.
Innym sposobem ściągania potrzebnych nam rzeczy było jeżdżenie po zakładach przemysłowych i chemicznych w Polsce, celem przeglądania ich magazynów i wybierania pasujących nam urządzeń i materiałów. W tym celu mieliśmy legitymacje pracowników Zakładu Urządzeń Naukowo-Technicznych (ZUNT), podlegającego Centralnemu Zarządowi Przemysłu „ERG”. Mówiąc wprost – był to przemysł zbrojeniowy. Dało mi to okazję do zwiedzenia kilku zakładów „bez adresu”. Niestety, mimo posiadania takich legitymacji nie dostawaliśmy z ZUNT żadnej pensji ekstra. Posiadanie dwóch legitymacji czasami sprawiało nawet pewien kłopot. Trzeba było pamiętać, gdzie, co załatwiamy. Jedną legitymację nosiłem w lewej kieszeni, a drugą w prawej. Przydarzyło mi się kiedyś, że pomyliłem legitymacje, ale na szczęście było to w Polskiej Akademii Nauk, gdzie na takie drobiazgi zwracano mniej uwagi. Wiele zamówień dotyczyło odczynników, które zamawiał McLeod. Pamiętam, jak kiedyś magazynier na Żeraniu przyjmujący kolejną partię odczynników powiedział mi ze zdumieniem: „Panie inżynierze, przecież ‘to coś’ w tej małej flaszeczce jest droższe od złota!”. Niestety nie pamiętam nazwy tego związku, a szkoda.
Atmosferę tajemnicy pogłębiały procedury, których musieliśmy przestrzegać. Bardzo mi brak osobistych notatek z tamtych czasów, choć świadomie wolałem nie ryzykować i ich nie robić. Wszystkie prace wykonywane w laboratorium, obliczenia, projekty, schematy, trzeba było zapisywać w notatnikach przeszytych i opieczętowanych. Wszelkie materiały, notatniki, raporty, czasopisma itp. potrzebne do pracy trzeba było przechowywać w kartonowych pudłach, które po zakończeniu roboczego dnia należało zamknąć i zaplombować plastelinową plombą w kapslu od piwa przybijając swoją pieczątkę z określonym numerem. Kartonowe pudło zdawało się następnie do tajnej kancelarii, gdzie pani Baumacowa każdy ruch pudełka ewidencjonowała w swoim specjalnym zeszycie: „Przyjął – Zdał”.
Podobny rygor obowiązywał na bramie. Jeden z techników postanowił sobie nawet zażartować ze strażników i próbował wynieść bez przepustki „paczkę”. Tą paczką był duży blok suchego lodu (zestalony CO2), zawinięty w kilka warstw papieru pakowego i elegancko obwiązany sznurkiem. Strażnik, oczywiście, paczki nie pozwolił wynieść i schował ją – zgodnie z przepisami – do szafy pancernej na wartowni. Następnego dnia, kiedy technik upomniał się o swoją paczkę okazało się, że papier jest pusty. Suchy lód przez noc wyparował. Kłopot polegał na tym, że w nocy nastąpiła zmiana strażnika i proceduralnie groziły „straszne rzeczy”. Ale jakoś udało się sprawę załatwić, bodajże przy udziale Szajnberga.
Organizacja Zakładu była dopracowywana na bieżąco. Pewnego dnia doc. Buras dokonał podziału naszych obowiązków: Janikowskiemu polecił przygotowanie opracowania i produkcji liczników GM, Aleksandrowicz miał się zająć sprawami reaktora, natomiast Szulcowi i mnie przypadły sprawy elektroniki i automatyki. W pracach nad projektem reaktora brało udział jeszcze parę osób. Nad fizyką reaktora czuwał prof. Zdzisław Wilhelmi. Nie pamiętam np. kto zajmował się aspektami budowlanymi.
Pod koniec stycznia 1955 r. (chyba 21 stycznia) odbyło się na Panieńskiej zebranie całego zespołu, który pracował nad pra-projektem reaktora. Każdy z obecnych referował swój odcinek projektu. Pamiętam, że w części dotyczącej sterowania przewidywaliśmy pionierskie zastosowanie systemów składających się z trzech równoległych torów pomiarowych, których wskazania mały być porównywane wg zasady „każdy z każdym”, przy czym zgodność dwóch kanałów miała służyć jako prawidłowy odczyt. Reaktor miał być stosem grafitowym, mającym oddzielne kanały paliwowe, kanały na pręty regulacyjne i kanały dla powietrza chłodzącego. Referowanie poszczególnych fragmentów projektu wraz z dyskusją trwało długo. Biorący udział w tym „seminarium” płk. Mieczysław Taube z Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zauważył, że ilość plutonu, jaka będzie powstawała w reaktorze podczas jego pracy będzie wystarczająca dla małej bomby atomowej! Chyba miał to być żart. Wydawało się, że projekt w pierwszym przybliżeniu jest już akceptowany. Ale w pewnym momencie prof. Wilhelmi zaczął coś liczyć, a następnie zgłosił swoje wątpliwości. Moc reaktora była uzgodniona, proponowano odpowiedni do tej mocy przedmuch powietrza i tu pojawił się problem, czy aby wymagany napór powietrza nie zdmuchnie całego grafitowego stosu! Wobec takich zasadniczych obiekcji uznano, że projekt należy generalnie przepracować. I to był pierwszy „falstart atomistyki”.
Dobrze, że później Związek Radziecki zaoferował Polsce kupno gotowego reaktora doświadczalnego (bodajże za 12 mln rubli), co dało nam możliwość bezpiecznego i twórczego opanowania techniki reaktorowej, czego najlepszym dowodem było zwiększenie mocy naszej „Ewy” do poziomu najwyższego we wszystkich „demoludach”, mających podobne reaktory. Byłem pełen podziwu dla Jurka Aleksandrowicza, na którego barki nałożono ogromny ciężar budowy „Ewy”. Starsi „guru” w tej dziedzinie najwidoczniej sądzili, że dla nich bezpieczniej będzie powierzyć to zadanie młodemu inżynierowi – z uwagi na ryzyko ewentualnego niepowodzenia (czytaj „katastrofy”). Jurkowi się udało, brawo!
Ale „atomowa maszyneria” ruszyła. Pewnego dnia doc. Buras z towarzyszącym mu pułkownikiem Taube zabrał nas na Żerań, aby obejrzeć baraki hoteli dla budowniczych Elektrociepłowni. Zastanawiano się, czy jest to odpowiednie miejsce na rozbudowę Zakładu. (Pamiętam, że rozważano również lokalizację w fortach Modlina.) Na Żeraniu Jeden z siedzących pod barakiem robotników powiedział coś w rodzaju: „stale tu tacy przyjeżdżają”, na co Taube półgłosem zareagował słowami „za dwa tygodnie ich tu nie będzie”. Tak się też stało. Powstający potem Instytut Badań Jądrowych uzyskiwał w ten sposób bazę do swojego powstania i rozwoju.
Przeniesienie się na Żerań, a zwłaszcza powstanie Instytutu Badań Jądrowych otwierało przede mną inny etap życia. Po pierwsze, odeszły (przynajmniej w moim przypadku) problemy z procedurami przestrzegania zasad tajności. Pewnego dnia pani Baumacowa wezwała mnie, odebrała pieczątkę i powiedziała, że wszystkie moje notatki „jako tajne” zostaną zniszczone. Było mi ich trochę szkoda, bo niektóre z pomysłów nie zachowały się w pamięci w stopniu wystarczającym do ich odtwarzania. Ale nie było też takiej potrzeby, bo systemy sterowania reaktorem przyjechały w komplecie dostawy. W zamian pojawiły się nowe problemy – budowy urządzeń do badań fizycznych, w szczególności analizatorów amplitudy. Jednym z pierwszych przyrządów, jaki zbudowałem w tempie przyśpieszonym kolegom detektorowcom (konkretnie Jasiowi Lesińskiemu) był np. synchroskop do pomiaru czasu martwego liczników Geigera-Millera (był to niejako produkt uboczny mojej pracy dyplomowej na Politechnice).
Na Żeraniu pojawiały się nowe obowiązki. Rozpoczęła się aktywna działalność związkowa, w wyniku której powierzono mi kierowanie Pracowniczą Kasą Zapomogowo-Oszczędnościową. Jest pewien epizod z tego czasu, dotyczący angielskiego chemika, którego poznałem jako Williama McLeoda, a który po nastąpieniu epoki jawności powrócił do swojego właściwego nazwiska Ian’a Campbella.
Tu mała dygresja – Robert Trent również powrócił do swojego pierwotnego nazwiska – w rzeczywistości nazywał się Denis O’Connor i pod tym nazwiskiem wydał jedną z pierwszych Polsce książek o podstawach atomistyki. W Anglii, jak wiadomo, wielu naukowców było sympatykami socjalizmu, a nawet komunizmu. Obaj Anglicy przybyli do „egzotycznego” kraju, jakim była dla nich Polska, ze względów ideowych, chcąc nam pomóc. Thank you, Friends! Potem obaj zdecydowali się powrócić do macierzystego kraju, prosząc Królową Angielską o przebaczenie. Przypuszczam, że było to spowodowane szokiem, jaki wiązał się z XX-tym Zjazdem KPZR, na którym Chruszczow ujawnił ogrom zbrodni Stalina. Dla wielu ludzi oznaczało to kompletny krach idei, którym byli oddani.
Wróćmy jednak do PKZP. Campbell opuszczając Polskę nie pozostawił żadnych dyspozycji, co do pieniędzy zaoszczędzonych na jego koncie. Od koleżanek chemiczek udało mi się jednak dostać adres do niego w Anglii. W odpowiedzi na mój list Ian podał nazwisko i adres swojej byłej gosposi w Polsce, polecając aby całość jego pieniędzy jej przekazać, co niezwłocznie wykonałem. Jakie były dalsze losy Anglików po ich powrocie do macierzystego kraju – nie wiem. Podobno Ian Grant Campbell wstąpił do zakonu i został mnichem. Może ktoś z „Dinozaurów” na Żeraniu ma na ten temat więcej wiedzy, którą mógłby się z nami podzielić.
Wiele wody w Wiśle upłynęło od tamtych czasów. Zawsze, kiedy jakieś sprawy wzywają mnie do IChiTJ na Żerań z sentymentem patrzę zwłaszcza na te stare baraki. Wielokrotnie odnawiane, mają wymienione okna i drzwi, choć ich żywot był planowany tylko na lat kilkanaście, może dwadzieścia. To, że Polska Atomistyka nadal w nich działa ponad 50 lat jest chyba fenomenem w skali światowej!
Jerzy Chmielewski