Ab ovo

„Stuknięty w głowę…”

Podobno zaraz po urodzeniu nie dawałem oznak życia i dopiero klaps lekarza spowodował mój krzyk. Ale mówiono, że urodziłem się „w czepku” (chodziło chyba o błonę owodniową). I tak moje życie zaczęło się od klapsa w tyłek. Pierwszego, ale potem przyszły następne, inne, czasem bardzo dotkliwe.

Jeszcze przed urodzeniem zostałem „stuknięty w głowę”. A było to tak. Moja mama w końcowym okresie ciąży uderzyła brzuchem o kant stołu tak nieszczęśliwie, że na mojej głowie po urodzeniu widać było czarną plamę wielkości złotówki.

Ponieważ znamię na głowie było czymś nietypowym, to rodzice załatwili mi w szkole przywilej noszenia dłuższych włosów. W zasadzie wszystkich chłopców obowiązywało noszenie krótko ostrzyżonej fryzury. Był nawet taki okres, że stosunkowo długie włosy, które miały tendencję do opadania na oczy, musiałem przytrzymywać przy pomocy „damskiej” wsuwki do włosów.

I tak mijały lata, a znamię stopniowo się powiększało. Pewnego razu jako student elektromedycyny byłem na krótkiej praktyce w grudziądzkim szpitalu, gdzie mój wujek Edmund był chirurgiem. Widząc moje pokaźne znamię, zaczął się zastanawiać, czy nie warto byłoby tę brzydką narośl usunąć operacyjnie. Ale po dłuższym zastanowieniu się zrezygnował z tego pomysłu, ponieważ – jak twierdził – musiał by wraz z naroślą usunąć także otaczającą ją warstwę skóry. Obawiał się, że zaszywając ranę musiałby ściągnąć skórę z głowy, a to mogłoby spowodować deformację skóry wraz z brwią nad prawym okiem. Skomentował to wtedy zabawnie: „nie chciałbym abyś wyglądał jak Rokossowski” (który n.b. w wyniku rany miał uniesioną jedną brew). Domyślam się też, że wujek mógł obawiać się ewentualnych przerzutów, gdyby okazało się, że narośl jest w istocie złośliwym nowotworem.

Przyszedł czas kiedy wnukowie zadawali mi pytanie, co to takiego jest u mnie na głowie. Zawsze im odpowiadałem, że jest to korek od wlewu, przez który wlewano mi olej do głowy. Patrzyli wtedy na mnie z powątpiewaniem, czy może to być prawda.

Po wielu latach przy okazji okresowej kontroli medycznej, (przeprowadzanej zgodnie z wymogami przepisów o zatrudnieniu pracowników) badający mnie chirurg zainteresował się naroślą mającą już średnicę ok. 4 – 5 cm. Opowiedziałem mu więc historię o moim wujku, który nie zdecydował się na taki zabieg. Sympatyczny pan doktór powiedział, że jest to niegroźny naczyniak, który może mi u siebie w szpitalu wojskowym za małe pieniądze usunąć. Zapewnił też, że obawy wujka były nieuzasadnione. I rzeczywiście. Pojechałem do szpitala na Szaserów, zabieg trwał około pół godziny i narośl została usunięta. Dzięki znieczuleniu miejscowemu nic nie czułem i przez cały czas zabiegu prowadziliśmy z doktorem wesołą rozmowę. On interesował się, czy aby nie omdlewam, bo rana bardzo krwawiła. Czułem jak mimo stosowanej koagulacji coś z głowy kapie…. Nic dziwnego, bowiem naczyniak jest zbitym kłębkiem małych naczynek krwionośnych. Po operacji wszystko było już w porządku. Polecono mi zaszytą ranę często dezynfekować Betadinem, nie przykrywać jej żadnym opatrunkiem i tylko od czasu do czasu usuwać strup.

Do pracy jeździłem z odkrytą głową mając na niej widoczny kilkucentymetrowy szew – jak po ciepnięciu siekierą. Musiało to wyglądać bardzo oryginalnie.

Dziś, po paru latach wszystko jest już w porządku i w zasadzie na głowie niema żadnego śladu po „korku od wlewu oleju”. Czasem ślad po szwie daje o sobie znać, bo swędzi.

Ale to nie koniec moich przygód z medycyną….

J.Ch.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.